No więc tak, kochani. Zbliża się mecz, który nie tylko zatrzyma pół Katalonii, ale może też sprawić, że w Polsce znowu będzie się gadać o piłce inaczej niż „czemu Legia znowu w plecy”. Mówię oczywiście o starciu: Barcelona – Borussia Dortmund. Ale zanim zaczniecie googlować składy, posłuchajcie futbolowego wariata. Bo w tym meczu chodzi o coś więcej.
Chodzi o Roberta Lewandowskiego. Tak, tego Roberta. Naszego Robercika. Tylko że teraz to już nie „dzieciak ze Znicza Pruszków”, tylko facet, który ma 36 lat, gra w Barcelonie, przeszedł na wegetarianizm po latach kotletów i schabowych, i wygląda lepiej niż niektórzy dwudziestolatkowie z TikToka.
Ludzie pytają: „Panie Kacprze, czy Lewandowski naprawdę może jeszcze coś zdziałać?”. A ja pytam: „A czemu nie?”.
Facet, który wygrał wszystko z Bayernem, ale wciąż marzy o jednym – o swoim „last dance”, niczym Michael Jordan w serialu Netflixa. O tym, żeby jeszcze raz zatańczyć z pucharem Ligi Mistrzów. Nie jako tło, tylko jako główny aktor. Jako lider, jako kapitan, jako ostatni romantyk wielkiego futbolu.
I wiecie co? Tak się składa, że ten taniec już trwa. Lewy w Barcelonie nie tańczy sam. Obok niego hasa Lamine Yamal – dzieciak z bajki, co ma 16 lat, ale kiwa jakby już wygrał Mundial. Ta ich współpraca to coś więcej niż podania – to porozumienie pokoleń. Jeden daje doświadczenie, drugi – czystą magię. Jakby wziąć Mozarta i Bacha i kazać im grać tiki-takę.
Mecz z Borusia będzie dla Lewego szczególny Bo wiecie, z Borussią to nie tylko mecz. To powrót. Emocjonalny jak powrót do byłej – tylko z szansą, że tym razem się uda.
Borussia? Zespół, który zbudował Lewego. Kiedyś młody, szybki, z grzywką i ciągiem na bramkę. Dziś – doświadczony, spokojny, ale nadal głodny. Tylko teraz głodny już tofu i pucharów, nie fast-foodów i lajków.
A obok tego wszystkiego – klasyk, który śmierdzi luksusem i potężnymi kontami bankowymi: Real Madryt kontra Arsenal. Kiedyś był to mecz, o którym mówiło się: „ciekawe, czy Arsenal nie przegra 4:0”. A dziś? Drużyna Artety gra tak, że nawet Zidane z ławki by przyklasnął.
Z jednej strony doświadczenie Realu, który wygrywa Ligę Mistrzów tak często, jak Polacy tracą bramki. Z drugiej – głodne wilki z Londynu, które już nie chcą być tylko „ładnie grającymi”. Chcą wygrywać. I może wreszcie mogą.
Ale uwaga, bo gdzieś na horyzoncie czyha Aston Villa. Tak, dobrze czytacie – Aston Villa może być czarnym koniem tej edycji Ligi Mistrzów. A kto tam trzyma lejce? Unai Emery – człowiek, który Ligę Europy traktuje jak swoje prywatne podwórko. Po kilku triumfach z Sevillą dziś ma zespół, który nie boi się nikogo. Emery nie jest trenerem show – on jest trenerem wyników. Takich gości nie wolno lekceważyć, bo potrafią zagrać dokładnie tak, żebyś przegrał, nie wiedząc jak.
I teraz wchodzi Paris Saint-Germain, całe na bogato. I wiecie co? Możemy się śmiać, że PSG od lat jest „zespołem memem”, że co sezon są wielkie transfery, wielkie marzenia i wielkie rozczarowania. Ale tym razem może być inaczej. Bo Paris Saint-Germain ma wszystko, żeby zameldować się w półfinale. Luis Enrique buduje tam drużynę, która w końcu nie wygląda jak zbiór indywidualności, tylko jak zespół. Wreszcie PSG gra pressingiem, potrafi cierpieć bez piłki i nie boi się wielkich meczów.
A skoro już jesteśmy przy gościach, którzy kiwają jakby grali w innej epoce, to trzeba wspomnieć Kwaradzkelie , który wciąga obrońców nosem, kiwa jak Maradona i nosi nisko getry, bo wie, że styl to nie tylko liczby. Gdy Napoli miało go w składzie, i grana przez nich piłka wygląda jak w latach 80., kiedy dribling był sztuką, a nie algorytmem z FIFA 25 Teraz Kwaradzkelia czaruje w PSG i w tym sezonie idzie po swoje
Więc co nas czeka w ćwierćfinałach Ligi mistrzów? Futbol totalny. Taki, co się go czuje w żołądku, a nie tylko widzi na ekranie. Taki, co starszego piłkarza jak Lewandowski stawia w centrum wydarzeń, a nie wysyła na emeryturę do Arabii.
I wiecie co? Niezależnie od tego, czy Robert strzeli, czy tylko zagra symbolicznie, to już teraz pisze kolejną stronę swojej legendy. A my mamy to szczęście, że możemy to oglądać.
Komentarze do wpisu (0)