Autor: Andrzej Smoleń
Henryk Sienkiewicz oparł fabułę noweli „Latarnik” na prawdziwych wydarzeniach. Istniał pierwowzór postaci latarnika, polski emigrant, który podobnie jak jego literacki odpowiednik, stęskniony za ojczystą mową, zaczytał się w polskiej książce, zapomniał o bożym świecie i swoich obowiązkach. Piękny to przykład, zarówno w „oryginale”, jak i w Sienkiewiczowskiej opowieści, emocjonalnej więzi łączącej język z szerszym pojęciem ojczyzny. Mniej znane, ale nie mniej ciekawe, jest też opowiadanie „Wspomnienia z Maripozy”. Jest to historia opowiedziana Sienkiewiczowi przez innego emigranta, który przekazał ją pisarzowi już po lekturze „Latarnika”. W tej opowieści pojawia się inny polski emigrant, starszy człowiek, który przez wiele lat nie miał kontaktu z mówionym językiem polskim. Posiadał jednak Biblię Wujka, czyli pierwsze, polskie tłumaczenie, wydane w XVI wieku, którą regularnie czytał. Nie mając styczności z żywym językiem przez wiele lat przyswoił sobie styl i składnię zaczerpniętą z Biblii. Mówił stylem podniosło-anarchicznym, niczym Piotr Skarga, co początkowo drażniło jego rozmówcę, a na końcu wzruszyło, gdy wyszedł na jaw powód tego prorockiego stylu.
Wielokrotnie już przypomniało mi się to opowiadanie, gdy słyszałem co potrafią wyprawiać rodacy nad Wisłą z naszym językiem. Wystarczyło dziesięć lat poza krajem, podparte minimalną wprost dbałością o poprawną polszczyznę, by mieć czasami wrażenie, że mówię już w innym języku. „W ziemi dalekiej stężał język mój i związały się wargi moje…” – chciałbym niejednokrotnie powiedzieć, gdy używając też przecież na co dzień angielskiego, nie umiałbym tak mocno wtrącać zapożyczeń bezpośrednich lub przeinaczonych, do ojczystego języka. Ta dbałość zresztą ma bardzo przyziemne źródło; zależy mi, by dzieci posługiwały się językiem polskim. Zdając sobie sprawę, że to głownie w domu nasiąkną słownictwem i umiejętnością składania zdań, muszę sam uważać, by nie przekazać im złych nawyków. Może też dlatego, podświadomie wręcz, uniknąłem takich dróg na skróty, które kaleczą dotkliwie język polski. Dlatego też „stężniał język mój” i przerażenie wielkie mnie ogarnia, gdy słyszę i czytam współczesne potworki językowe.
To nie przypadek, że pojawił się tutaj żal skierowany do polszczyzny wzorcowej – tej z Polski. Polonia na wyspach brytyjskich, jak i w każdym innym kraju na świecie, znajduję się w innej sytuacji, choć tutaj też wrażliwe ucho może drażnić przeplatanie wypowiedzi spolszczoną angielszczyzną. Emigrant, odcinający się od korzeni jest zjawiskiem przykrym, ale jednak zrozumiałym. Gorzej, jeżeli jednak ktoś pragnie zachować ten element swojego dziedzictwa, a nie chce mu się nad nim popracować, lub nie czuje wagi zagadnienia. Taki błąd, popełniony mimochodem, jest tragiczniejszy w swoich skutkach niż świadomie podjęta decyzja o rezygnacji z korzystania z języka polskiego. Przy niezależnej, przemyślanej decyzji o odcinaniu więzi z Polską i polskością efekty takiego działania muszą być założone już na początku. Odpowiedzialność za skutki jest też wynikiem wyboru. Akcja – reakcja. Jeżeli jednak te same skutki są rezultatem zwykłego niedbalstwa, to może okazać się, że kolejne pokolenie straciło możliwość mówienia po polsku tylko przez niefrasobliwość i błędy rodziców. Usłyszałem kiedyś zwrot, w którym ktoś został wezwany do tego by „skalmował”. I jakkolwiek nie rani mi to ucha, to jednak nie da się zabronić nikomu używania takich dziwacznych łamańców, polingliszowego słowotwórstwa, podobnie jak nie można zabronić, w ramach kuchni fusion, mieszania kiszonej kapusty z mlekiem kokosowym. Trzeba skalmować. Dziecko jednak, osłuchane w takiej „polszczyźnie”, również – w najlepszym wypadku – skalmuje, wątpliwe, że się uspokoi.
Zakładam, że czytelniczka lub czytelnik tego felietonu będzie osobą, która używa polszczyzny w taki sposób, który mieści się w ramach przyzwoitości, a w ostateczności będzie to osoba umiejąca czytać cokolwiek dłuższego niż tweety. Takich osób owo pomieszanie z poplątaniem raczej nie dotyczy, bo nie mowa tutaj o jednostkowych wtrąceniach, czy wynikających z pośpiechu błędach, ale o bezmyślnym i natarczywym mieszaniu obu języków. Hurtowe spolszczanie angielskich słów nie jest najczęściej problemem tych, którzy chcą języka używać nie tylko jako środka komunikacji, ale też transmisji kulturowej. Na szczęście te wstawki, przekręcone słowa, polskie końcówki w angielskich wyrazach, nasze nadwiślańskie i tutejsze wulgaryzmy łączone dowolnie i przemiennie są zazwyczaj na tyle śmieszne w odbiorze, że nie stanowią większego zagrożenia. Problemem natomiast jest lekkie, czasami nawet słabo zauważalne przemycanie angielszczyzny w języku polskim, i to tym używanym w Polsce. Postępowanie takie jest niebezpieczne dlatego, że w pewien sposób „legitymizuje” owe wtrącenia i zmiany. Gdzie w końcu szukać najlepszego wzorca języka, jak nie w Polsce? Na emigracji polszczyzna musi się z czasem lekko zniekształcić, albo przez niedbałość, albo przez naturalną erozję spowodowaną używaniem na co dzień języka obcego. Patrząc w stronę Polski, niczym na Paryż z jego wzorcem długości metra, widzę jednak ten wzorzec zmieniony. Zmiany są dyskretne, ale można je dostrzec z odpowiedniej perspektywy. Nie da się zauważyć, że dziecko rośnie z dnia na dzień. Po roku później, kreska zaznaczona na framudze jest jednak w zupełnie innym miejscu. A zmieniony wzorzec języka każe postawić pytanie. Kto przesadza? Czy ja, oczekując, że pozostanie on mniej rozchwiany? Czy rodacy, którzy tak lekkomyślne go rozcieńczają?
Dla osób z naszego kręgu kulturowego, które pragną nauczyć się orientalnego języka, często pierwszą przeszkodą, na której jedynie widok się wycofują jest alfabet. Szczególnie przerażające mogą być te rodzaje pisma, które nie operują dźwiękami, jak nasz alfabet łaciński, a są pewną formą piktogramów, które reprezentują pojęcia. Tak wygląda pismo w językach azjatyckich, gdzie należy wyszkolić się w znajomości tysięcy znaków, by móc posiąść umiejętność czytania i pisania. Taki system ma oczywiście swoje plusy. Jednym z nich jest możliwość czytania pojęć, bez konieczności przekładania ich z dźwięków. To powoduje, że pismo chińskie, przyswojone przez inne narody, mogło być przez nie używane i odczytywane bez znajomości samego chińskiego! Dlatego przez pewien czas we wschodniej Azji pełniło rolę(samo pismo, nie język) uniwersalną, podobną do roli łaciny w średniowiecznej Europie. Samymi znakami można też tworzyć bardziej złożone struktury, które połączone oznaczają kolejne pojęcia. Na przykład chiński znaczek kobiety połączony ze znaczkiem dziecka oznacza dobrze, co jest zrozumiałe pod każdą szerokości geograficzną. Znaczek świni pod znaczkiem dachu oznacza z kolei dom, i tu już do intuicyjnego zrozumienia tego pojęcia, należy wrosnąć bardziej w kulturę chińską.
W języku polskim – w naszym piśmie – nie ma podobnych składanek, które na wzór klocków pozwalają na tworzenie struktur ze struktur, tzn. znaczków ze znaczków. Są jednak mechanizmy tworzenia słów, które łączą ze sobą pojęcia, wywodząc je z jednego źródła. Być może trzeba chęci, by je dostrzec, ale będąc używane, tworzą nawet w podświadomości, logiczne ścieżki łączące pojęcia. Mówiąc dziecku, że jest rodowitym Polakiem, jest duża szansa, że połączy ono słowo i jego znaczenie z „rodziną”, z „rodem”, „rodowodem”, czy z „narodzinami”. Samo słowo niesie już tutaj dość ważny przekaz. Fakt jego narodowości wynika z przynależności do rodziny, do szerszego zbiorowiska (rodu), w którym znalazł się przez to, że się w nim urodził. Nie jest to oczywiście warunek jedyny i konieczny, by uznać się za Polaka, ale samo użycie słowa „rodowity” pozwala ukazać szersze tło pojęciowe. Co jednak – gdy w tym samym czasie – widzę, że w samej Polsce, coraz szerzej używany jest zwrot „natywny”? Tu też widzę pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. Wiem, że ktoś używający podobnego sformułowania jest dość dobrze obeznany z angielszczyzną i że milej mu w uchu brzmi zwrot „natywny”, zamiast „rodowity”. Dla wychowywanego na emigracji dziecka być może i nawet łatwiej byłoby przyswoić sobie słowo tak bliskie języka angielskiego. No i co zrobić w takiej sytuacji, gdyby to nieszczęsne „natywny” tak ubogaciło język polski, że wyparłoby skutecznie „rodowity”? Iść na łatwiznę i jednocześnie okrajać ojczysty język? Czy przeciwnie, uczyć tej bogatszej w znaczenie wersji, ryzykując tym samym, że polszczyzna uczona na emigracji stawać się będzie coraz to bardziej archaiczną?
Powyższy przykład, rodowity-natywny, nie jest jedynym. Z łatwością znaleźć można inne słowa, które wnikają do polszczyzny niosąc jedynie ładne, angielskie brzmienie. Brak im zakorzenienia i odwołania do szerokiego tła polszczyzny i jej pojęć. Słowo „równolegle” łączy w sobie dwa inne, które wskazują na to, że coś leży względem siebie równo. Oczywiście przekazać można to samo znaczenie mówiąc „paralelnie”, ale tym samym wydziera się temu pojęcie cały źródłosłów (czyż jakiekolwiek inne słowo mogło tu bardziej pasować?), całą pamięć o procesie układania i docierania się polszczyzny. Zagrożeniem jest tu jednak sam mechanizm, a nie pojedyncze przykłady. Mechanizm ten szczególnie jest niebezpieczny dla tych, którzy języka uczą się w ograniczonym otoczeniu. O ile w Polsce język polski dominuje w chyba każdej możliwej przestrzeni, tak na emigracji bardzo często jedynym środowiskiem, w którym następuję jego nauka i przyswajanie jest dom rodzinny. Możliwe, że nad Wisłą legitymizowanie takich od-angielskich słów w języku polskim ma jedynie funkcję przejściowej mody i snobizmu. To samo zjawisko dla uczącego się za granicą dziecka może mieć skutki bardziej nieprzyjemne. Odbierze mu w jakiejś części możliwość dostrzeżenia powiązań między słowami, pojęciami, ich wzajemne relacje, a w związku z tym – możliwość odkrycia „między wierszami” ogromnych pokładów historii i kultury.
Andrzej Smoleń – autor felietonów i krótkich artykułów historycznych, które nieregularnie ukazywały się w kilku punktach „emigracyjnego” internetu od 2019 roku. Twórca bloga emigraniada.com, który w 2023 przekształcił się w portal publicystyczno-kulturalny.
Felieton pierwotnie ukazał się na stronie Emigraniada.
Komentarze do wpisu (0)