Gdyby jeszcze rok temu ktoś mi zawyrokował, iż w swoim samochodowym odtwarzaczu kręcić się będą płyty z nagraniami The Cure mocno popukałbym się w głowę. I choć od premiery ich 14 krążka minęły trzy tygodnie płyta “Songs of a lost world” nieustannie towarzyszy mi w podróży. I nie chce mi sie znudzić. I się nie znudzi, bo osiem utworów, które się na niej znalazły zachwycają mnie swoją świeżością przypominając czasy najlepszych dokonań brytyjskiej grupy z pogranicza punku i rocka.
Szczerze, to nie do końca kojarzę iskrę, która rozpaliła we mnie curowy ogień. Wydaje mi się, że była to ciekawość brzmienia zespołu, dla którego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Polscy fani na wzór fryzury Roberta Smitha stawiali sobie włosy na cukier. Przez lata całe odpychała mnie po pierwsze ich muzyka, a po drugie image, który sobie stworzyli (choć był okres w moim życiu, gdzie także nawet latem czarne ubrania były na porządku dziennym).
Powstały w roku 1976 zespół swoją karierę zaczął od płyty “Boys Don’t Cry”, z którego pochodzi ich pierwszy przebój o tym samym tytule. Ich pierwsza, moja ostatnia, która dołączyła do zestawu krążków The Cure na mej półce z płytami.
Wyobrażam sobie zachwyt prawdziwego fana The Cure ich ostatnią płytą (wydaną po 14 latach). Dla mnie pod każdym względem jest świetna. Muzycznym (choć tutaj mógłbym przyczepić się do długości wstępów w niektórych utworach), tekstowym i aranżacyjnym. Całość stworzona przez Roberta Smitha, jak sam podkreśla na przestrzeni lat. Ciekawe ile przyjdzie nam poczekać na kolejną muzyczną premierą spod znaku The Cure.
Ale jest piątek, a więc “…I’m in love”
to tyle ode mnie…
Komentarze do wpisu (0)